Rejs po Amazonce – trzy dni i trzy noce na łodzi towarowej

Nie wiemy ile to zajmie, jak to dokładnie wygląda… i czy w ogóle popłyniemy. Chcemy spędzić trzy długie dni w towarzystwie miejscowej ludności, wylegując się w hamaku i podziwiając brzegi Amazonki. Jak wygląda taka podróż?

W Palmari łowimy jeszcze piranie, wypatrujemy w nocy kajmanów, a w dzień różowych delfinów. Odwiedzamy parę wiosek nad Javari, zarówno po stronie brazylijskiej jak i peruwiańskiej,  kupujemy tam pamiątki robione przez miejscowych. W końcu jednak przychodzi czas pożegnania i musimy opuścić ten mały raj na ziemi. Wracamy do Leticii a następnie meldujemy się w Santa Rosa w Peru. Teraz przed nami wielka niewiadoma. Zamiast polecieć samolotem do Iquitos i znaleźć się tam jeszcze tego samego dnia, my planujemy dostać się łodzią. I to nie taką, która w 13 godzin dociera do celu – chcemy płynąć tzw. wolną łodzią, której podstawowym zadaniem jest przewożenie towarów, a ludzie są tam przy okazji.

Dowiadujemy się kiedy wypływa łódź i rezerwujemy kajutę – na statku jest ich zaledwie kilka. Nie zamierzamy tam spać, a jedynie schować swoje bagaże i zamknąć na kłódkę. Miejsca na hamak już nie można zarezerwować, więc wracamy ponad 4 godziny przed wypłynięciem, kiedy hamaki można już rozwiesić. Pokłady są trzy – na najniższym przechowywane są towary, a na kolejnych dwóch podróżują ludzie. Podobno na tym górnym mniej jest miejscowych i ogólnie jest luźniej. Tak nam mówią, chociaż potem nie okazuje się to prawdą.

Początek rejsu po Amazonce

Na naszym, wyższym pokładzie jeszcze nikogo nie ma kiedy rozwieszamy hamaki. Zaklepujemy więc sobie miejsce z samego tyłu. Za nami jest jeszcze trochę wolnego miejsca, ale nie ma tam szyb, więc wydaje nam się, że nikt tam się nie rozwiesi i będziemy miały przestrzeń z jednej strony. (Potem nasze założenia okazują się błędne. Jest tak dużo ludzi, że chwilami zastanawiamy się czy nie wisimy za daleko od siebie i czy ktoś nie wpadnie na pomysł rozwieszenia się między nami.)

Bagaże zanosimy do kajuty. Drzwi są ciężkie i otwierają się z głośnym skrzypieniem, w środku są dwa łóżka – jedno nad drugim, jak kuszetki w pociągu, i nic poza tym. Jeden plecak kładę na podłodze, a drugi chcę położyć na pryczy. Zaczynam rozkładać zwinięte w rogu materace, ale kiedy wylatują z nich setki małych robaczków, odskakuję z przerażeniem. Jeszcze długo mam wrażenie, że coś chodzi mi po ciele.

Słońce zbliża się do linii horyzontu, a na statku jest coraz więcej ludzi. Tuż obok nas swój kolorowy hamak rozwiesza dziewczyna z Nowej Zelandii. Mówi po angielsku i opowiada nam historię swojego życia. Od niej po raz pierwszy słyszymy o Ayahuasce – przedstawia nam ją jako lekarstwo, które może wyleczyć wszystko i coś dla czego porzuciła swoje dotychczasowe życie. Pokazuje rysunki w notatniku i kiedy potem wpisuję w grafice Google hasło „ayahuasca”, okazuje się, że mają ze sobą wiele wspólnego.

Jest już ciemno, kiedy odpływamy. Nie da się tego nie zauważyć, bo silnik zaczyna głośno pracować i już wiem, że będę miała problem z zaśnięciem. Ostatecznie, nawet przyzwyczajam się do tego nieustannego dźwięku. Na naszym pokładzie jest mało ludzi – na niższym zacznie więcej. Idziemy tam do łazienki (trochę później dowiadujemy się, że na górze również jest). Są dwie kabiny, każda śmierdząca, ale znajdujemy tam co najważniejsze – ubikację i prysznic, w którym trochę strach się myć, więc przez całe 3 dni nie myjemy się wcale.

Żyjąc na towarowej łodzi

Płyniemy Amazonką – jest tak szeroka, że czasem, we mgle wcale nie widać drugiego brzegu. Przez większość podróży leżę w swoim hamaku i czytam. To pierwszy raz, kiedy doceniam czytnik, bo przecież nie wzięłabym w podróż tylu książek. Ale nie da się cały czas tak nic nie robić, kiedy dookoła tyle się dzieje. Trzy dni mijają zaskakująco szybko

Przy wejściu na statek widnieje wielki napis „zakaz wprowadzania zwierząt”. Nikomu to jednak nie przeszkadza. Najpierw widzę jak przynoszą dwie kury, a chłopak parę hamaków dalej ma w pudełku zwierzę, którego nie potrafię nazwać. Wygląda trochę jak szczur, trochę jak kangur. Śpi razem z nim wtulony w ramię. Nie dziwi mnie, kiedy potem odkrywamy, że jedna z kobiet ma przywiązaną do bagażu małpkę. Zwierzęta podróżują też na najniższym pokładzie, razem z towarami. Na którymś przystanku obserwujemy, jak kilku mężczyzn wciąga na statek krowę. Ta chyba się boi, przewraca się, a potem nie może wstać. Znowu jakaś rodzina podróżuje z całym stadem kóz.

Zatrzymujemy się bardzo często. Czasem na godzinę, a czasem zaledwie na parę minut. Za każdym razem ktoś wsiada albo wysiada, kiedy indziej zabierają tylko towary. Nie mamy pojęcia skąd oni wiedzą, że mają przybić do brzegu do jakiejś wioski, która składa się zaledwie z paru chatek. Raz widzę, jak mała łódeczka podpływa do nas, wielkiego statku. Jest tam cała rodzina, a jedyne po co przypływają, to aby przekazać ogromną kiść bananów. Potem odpływają z powrotem do siebie.

Jedzenie na statku

W cenie biletu mamy też posiłki – trzy dziennie. Po dwóch dniach już nie mogę na nie patrzeć. Rano dostajemy owsiankę w plastikowym kubku, a do tego suchar. Jednak przedstawia się zachęcająco w porównaniu z obiadem i z kolacją. Na styropianowym talerzyku znajdujemy ryż z fasolą, czasem polany sosem. Niektórym udaje się wypatrzeć nawet kawałek czy dwa mięsa, jedna wygląda to tak nieapetycznie, że zjadam tylko ryż i fasolę, a resztą karmię ryby w rzece. Trzeciego dnia poddaję się i robię sobie chińską zupkę.

Jednak o dodatkowe jedzenie nie jest wcale trudno. Na dolnym pokładzie dostępna jest kuchnia, to tam robione są posiłki dla całego statku, ale też w razie potrzeby można sobie coś odgrzać albo poprosić o wrzątek. Na górnym pokładzie można kupić jedzenie czy coś do picia, jednak kucharz kroi wszystko tak brudnymi rękami, że lepiej nie patrzeć jak gotuje. Dodatkowo za każdym razem, kiedy gdzieś się zatrzymujemy, na statek wbiega mnóstwo ludzi. Kobiety i dzieci niosą naręcza owoców, ryb, przekąsek, napojów i gotowych dań. Chodzą pomiędzy podróżnymi i chcą je sprzedać. W taki też sposób próbujemy wielu różnych owoców, których nazw nie znamy, nie mówiąc już o sposobie jedzenia.

Kontakty z miejscowymi na statku

Ludzie na statku są bardzo przyjaźni, większość to tutejsi, nic więc dziwnego, że my, białe, bardzo zwracamy ich uwagę. Na którymś przystanku podchodzi do mnie dziewczynka, która bardzo chce mi sprzedać owoce. Kupuję je za parę groszy nie wiedząc nawet jak smakują i częstuję ją lizakiem. Odchodząc, dotyka mojej bladej nogi i mówi z uśmiechem „Gringo”. Wszyscy wydają się nas tam kojarzyć. Pewnego razu na statek wchodzi kontrola – sprawdzają paszporty i pozwolenie na wjazd do Peru. Przeszukują też każdą kajutę, a do naszej, ponieważ jest zamknięta na kłódkę, nie mogą się dostać. Nagle wszyscy ludzie wołają „Gringo, gringo!” i wskazują na nas. Doskonale wiedzą, że to my chowamy tam swoje rzeczy.

Nasz hiszpański nie jest najlepszy, a przynajmniej ja nie czuję, że mogę się swobodnie komunikować w tym języku. Jednak ludziom, których spotykamy wydaje się to wystarczać. Przeważnie opowiadamy sobie nawzajem o swoich rodzinach – kto ile ma dzieci, kto się czym zajmuje, ile mają lat. Mam wrażenie, że taka rozmowa jest dla nich tak samo ciekawym przeżyciem jak dla nas. Po trzech dniach i trzech nocach, które spędzamy na statku, zaczynamy czuć się niemal jak wśród starych znajomych. Razem podziwia

my wschody i zachody słońca, przyglądamy się mijanym wioskom i obserwujemy drogowskazy, które z rzadka pojawiają się na brzegu rzeki i pokazują liczbę kilometrów do wybranych miejscowości. Częstują nas lokalnymi owocami, jednocześnie ucząc nas jak należy je obierać i spożywać, a my odwdzięczamy się słodkościami, które przywieźliśmy jeszcze z Polski. Zarówno dla nas smak ich owoców jak i dla nich smak naszych słodyczy jest często zaskakujący. Czasami jak im coś wyjątkowo zasmakuje proszą o więcej. Szczególnie przypadają im do gustu nam nasze sezamki.

Cel podróży: Iquitos

Mija trzecia noc spędzona na statku, kiedy gdzieś przy świetle księżyca przybijamy do Iquitos. Próbuję spać w swoim hamaku, ale budzę się co chwila i ledwo świadoma widzę, jak ludzie zwijają swoje bagaże i wychodzą. My jednak się nie śpieszymy. Trochę strach poznawać południowe miasto w środku nocy, więc uzgadniamy z kapitanem, że zostaniemy tu do rana. Statek i tak odpływa dopiero za parę dni. Leżę więc dalej i wreszcie, kiedy pojawiają się pierwsze promienie słońca, mogę naprawdę wstać. Nie ma już żadnych innych podróżników, tylko dwóch panów siedzi na ławeczce – chcą nam zaoferować transport rykszą. Mija jeszcze prawie godzina nim jesteśmy gotowe do drogi, a panowie ciągle czekają i po odpowiednim stargowaniu ceny biorą nasze bagaże i idziemy.

Statek stoi w porcie, który teraz mógłby być raczej nazwany targiem. Na najniższym pokładzie sprzedawane są wszystkie towary, które zabraliśmy po drodze – ryby, kawałki mięsa, banany i inne owoce, żywe zwierzęta. Ludzie przedzierają się przez morze błota i dotykają wszystkiego co można kupić, krzyczą, targują się. My idziemy w drugą stronę, tak samo stąpając bo brązowym błocie, całe szczęście nie musząc nieść ciężkich plecaków, bo, jestem pewna, poślizgnęłabym się i skończyłbym cała brudna. Wsiadamy do rykszy i jedziemy do naszego hotelu w Iquitos.

Długo jeszcze wspominamy tę wyjątkową podróż. Płynąc razem z miejscowymi ludźmi mogłyśmy poczuć się trochę jak oni, kiedy przez trzy dni pokonałyśmy odległość, jaką normalnie zrobiłybyśmy w parę godzin samolotem. Dla nich przemieszczenie się w kilka dni z jednego do drugiego miasta, które są odległe od siebie o zaledwie 600 kilometrów, jest podróżą życia. Dla nas jest nią znalezienie się na drugim kontynencie, przebycie wielkiego oceanu. Ciekawe czy gdyby mieli szansę polecieć do Europy, czy w ogóle by z niej skorzystali?

Ty na pewno możesz wyruszyć w taką podróż. Więcej informacji na fanpage’u Travel Photo Zofija.


Czytaj więcej

Jesienne kolory w obiektywie fotografa

Chociaż dobry fotograf znajdzie piękno niemalże wszędzie, to jesień, jeśli tylko słoneczna i niezbyt mokra, może być najpiękniejsza porą roku nawet dla osoby, dopiero zaczynającej swoją przygodę ze zdjęciami. Warto szukać jesiennych kolorów w parkach, zdjęcia najładniej wyglądać będą w przy dobrym oświetleniu. Fotografować można nie tylko same drzewa, ale również małe szczegóły jak gałązki obsypane kolorowymi owocami, charakterystycznymi w tym okresie, czy grzyby, których tak wiele można spotkać ukrytych w lesie.

Zobacz nasze jesienne zdjęcia!

 


Czytaj więcej

Drogowe szlaki turystyczne na Wyspach Owczych

Drogowe szlaki turystyczne na Wyspach Owczych nazywane są Sóljuleiðir po angielsku Buttercup, od narodowego kwiatu Wysp Owczych. Jest to Farerska odmiana kaczeńców. Na tych szlakach najlepiej jechać sobie powoli i cieszyć widokami i zachwycającą przyrodą. Na Soljuleiðir zobaczysz najbardziej zapierające dech w piersiach krajobrazy i spektakularną scenerię. Każda trasa ma swoją jakość, co czyni ją wyjątkową i wartą odwiedzenia. Miałam okazję jechać wieloma takim drogami. Nie obeszło się oczywiście bez częstego zatrzymania bo zdjęcie robione przez piękno to jednak nie to samo. Jest to bardzo dobra opcja dla osób trochę leniwych albo tych, którzy nie mają już tyle siły żeby wyruszyć na szlaki piesze i podziwiać pejzaże po wspięciu się na kilka szczytów lub przełęczy.

Zresztą popatrzcie sami 🙂

Jeśli masz ochotę zobaczyć Wyspy Owcze na własne oczy, sprawdź więcej szczegółów na wydarzeniu na Facebooku.

Fanpage ze zdjęciami podróżniczymi i relacjami z wypraw: TravelPhotoZofija

 


Czytaj więcej

Noc w hamaku nad Laguną Jaguarów

Usypiając na moim materacu w maloce, nie obawiam się wyjść w nocy do łazienki i nie zastanawiam się na co może nadepnąć moja noga, jeśli tylko wyjmę ją z moskitiery. A jak będzie, jeśli będę spała na hamaku, w samym środku dżungli?

Pierwsza wycieczka do dżungli

Pierwszy raz do dżungli idziemy na samym początku naszego pobytu. Chociaż jest gorąco, muszę założyć długie spodnie i koszulę z długim rękawem. Wybieram też jedne z wielu dostępnych tu kaloszy, które sięgają mi prawie do kolan. I tak, jeszcze z kapeluszem na głowie i plecakiem, w którym mam głównie wodę, mogę wyruszać. Mamy swojego osobistego przewodnika – Caju. Jest stąd, dżunglę więc zna jak własną kieszeń i wyrusza do niej ubrany w krótkie spodenki i kalosze, w ręku trzymając maczetę, a na ramionach plecak z, jak się potem okazuje, piciem i ciastkami przeznaczonym dla nas.

Dziarskim krokiem wchodzę do dżungli, chociaż już czuję, jak pot spływa mi po czole. Spomiędzy drewnianych chatek wchodzimy między drzewa i natychmiast otaczają nas dźwięki, które są o wiele bardziej intensywne. Oglądam wszystkie te rośliny dookoła mnie, przyglądam się idącym po ziemi mrówkom, pająkom spacerującym po liściach. Caju mówi tylko po hiszpańsku, ale bez problemu rozumiem, kiedy mówi nam, że mamy czegoś nie dotykać. Mija może poł godziny, a ja już czuję się wyczerpana, ale popychana ciekawością zobaczenia tego wyjątkowego miejsca, udaje mi się iść dalej.

Idziemy przez niecałe dwie godziny, a nasz przewodnik opowiada nam o każdym napotkanym na drodze owadzie czy ciekawej roślinie. Naszym dzisiejszym celem jest „piscina natural”, czyli naturalne baseny w samym środku dżungli, gdzie z ulgą rozbieramy się do kostiumów i wskakujemy do wody.

Spotkanie z naturą, czyli wyprawa do Laguny Jaguarów

Miejsce do którego docieramy, i gdzie zamierzamy zostać dłużej, zwane jest z portugalskiego Laguną Jaguarów, co sprawia, że trochę obawiamy się tego, co tam znajdziemy. Przybijamy łodzią do brzegu, przedzierając się przez czubki drzew, które, kiedy poziom rzeki jest niższy, stoją na suchym lądzie.

Kawałek brzegu, porośnięty drzewami, nasi przewodnicy szybko przekształcają w miejsce w którym da się rozwiesić hamaki i nie bać się, że w wysokiej roślinności pająki wejdą nawet do kalosza. Kiedy chcemy iść do „łazienki”, nie wygląda już to tak łatwo. Jak okiem sięgnąć wszystko porasta dżungla. Victor, wolontariusz mówiący po hiszpańsku i angielsku, prowadzi nas, odgarniając liście. Potem, a szczególnie kiedy robi się ciemno, chodzimy w parach, wypatrując patrzących się na nas oczu i obawiając się koników polnych wielkości dłoni, które wydają się nas wcale nie bać.

W nocy, w środku amazońskiej dżungli jest wyjątkowo ciemno, ewentualne światło księżyca zasłaniają tutaj gęsto rosnące drzewa. Ciężko nam siedzieć na brzegu, nawet nie chcemy wiedzieć co tam chodzi, dlatego cały wieczór spędzamy na łodzi, rozmawiając z naszymi przewodnikami o tym ile mają żon i dzieci, pijąc caipirinhę i wpatrując się w ciemność. Dowiaduję się jak powinnam zareagować, gdybym spotkała lamparta i mam wielką nadzieję, że nie będę musiała z tej wiedzy skorzystać.

Spanie w hamaku jest niewątpliwie ciekawym przeżyciem i wcale nie tak bardzo niewygodnym jakby się mogło wydawać. Dla zewnętrznego obserwatora miejsce spania wygląda jak dziwna konstrukcja. W samym jej środku wisi hamak, otoczony przez kokon z moskitiery, a u góry ma daszek z foli. Będąc w środku, udaje mi się ułożyć w prostej pozycji (a nie takiej przypominającej banana), mogę nawet zwinąć się w kulkę. Doskonale słyszę wszystkie odgłosy, chrapanie moich towarzyszy, pluski w pobliskiej rzece i wszechobecne cykanie owadów. Kiedy żaden człowiek nie kręci się na zewnątrz, czuję się wyjątkowo odsłonięta i zastanawiam się, jak to możliwe, że żadne dzikie zwierzę nie zakłóca mi snu. Potem dowiaduję się, że przy naszych hamakach chodziły kajmany, cieszę się wtedy, że nie miałam potrzeby wyjścia na zewnątrz.

Z samego rana wyruszamy do dżungli. Tym razem przyodzianie kaloszy i ubrania z długimi rękawami nie wydaje się aż takie straszne, chociaż dzisiaj zaplanowana wycieczka ma trwać dłużej niż ta pierwszego dnia. Natykamy się na wielki pas wyciętych drzew, który wygląda tutaj tak nienaturalnie. Wszystko z powodu biegnących przewodów. Kto spodziewałby się takich rzeczy w samym środku dżungli? W tym miejscu słońce praży niemiłosiernie i chcę jak najszybciej znaleźć się z powrotem w cieniu.

Idąc niewydeptaną ścieżką, co chwila zatrzymujemy się i nasłuchujemy. Czasem widzimy na ziemi ślady, a często tuż przed nami jakiś ptak podrywa się do lotu, co niemalże przyprawia mnie o zawał serca. Idzie z nami dwóch przewodników – jeden z przodu, a drugi z tyłu i ten drugi czasem się oddala w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Potem raczą nas historią o Kurupirze (jesteśmy bardzo dumne, że udaje nam się ją zrozumieć po hiszpańsku). Jest to Matka Dżungli, która nie jest właściwie ani dobra, ani zła. Może przybrać postać każdego człowieka, a poznać ją można tylko po tym, że ma stopy skierowane palcami do tyłu. Chociaż nie wierzę w taki historie, przechodzi mnie dreszcz i patrzę na nogi wszystkich, na co nasi przewodnicy wybuchają śmiechem. Kurupira, kiedy zamieni się w człowieka, przez jakiś czas może udawać, że nim jest, ale potem nagle odchodzi w las. Wyobrażam sobie, że tak się dzieje i naprawdę czuję magię dżungli.

Dżungla może wydawać się monotonna – wciąż zieleń, zieleń i zieleń, dla nieznającej się osoby, takiej jak ja, większość roślin wygląda podobnie. Dlatego zachwycają mnie czasem pojawiające się kolorowe kwiaty, które wyglądają, jakby tam nie pasowały.

Gorące wody Javari

W większość miejsc docieramy łódką, która ma daszek zrobiony z liści palmy i napędzana jest motorkiem na benzynę. Zawsze mamy ze sobą parę butelek benzyny, bo ta czasem kończy się na samym środku rzeki. Mniej więcej w połowie naszego pobytu dowiadujemy się, że łódź ma stałego mieszkańca – tarantulę wielkości niecałej dłoni. Indianie z tej informacji nic sobie nie robią, chociaż kiedy się pytamy, stwierdzają, że tak, jest ona trująca i ogólnie niebezpieczna. Tarantula pływa więc z nami, chowając się w szparze między kolejnymi warstwami liści i czasem tylko wyglądając, żeby zobaczyć co się dzieje. Właściwie, jest całkiem bezproblemowym towarzyszem.

Któregoś razu, kiedy wracamy ze zwiedzania zakątku dżungli, jedna z nas rzuca pytaniem „czy możemy popływać w rzece?” Caju się zgadza, wcześniej tylko upewniając się, że potrafimy pływać. Wskakuję więc w ubraniu do wody, podczas gdy nasza łódź dryfuje z prądem. Jest to niezwykle orzeźwiające uczucie, chociaż przechodzi mi przez głowę myśl, czy nadal pływają tu te wszystkie kajmany i piranie, które nawet same łowiłyśmy. Ale podobno tu są tylko różowe delfiny. Jest tak gorąco, że wierzę w to zapewnienie i raz za razem znajduję się w rzece, skaczące na główkę albo na bombę i jest to cudowne, nieporównywalne z jakimkolwiek skokiem do basenu.

Podziwiając dżunglę z góry

Wyjątkową atrakcją jest wdrapanie się na 40 metrowe drzewo, z którego rozciąga się piękny widok na pobliską dżunglę. Nikt mnie tam nie wciąga. Muszę zrobić to sama, używając siły swoich nóg. Wspinanie się wcale nie jest tak skomplikowane, chociaż posuwam się do góry w żółwim tempie, uprząż wpija się w ciało, a kask grzeje mi głowę. Najbardziej podoba mi się zjechanie na linie z jednego drzewa na drugie, kiedy czuję jakbym leciała. To wszystko dzieje się wysoko nad ziemią w promieniach słońca zachodzącego nad dżunglą.

Wycieczka do dżungli

A jeśli ty też chcesz wybrać się do dżungli to zapraszamy! Pilotem jest jeden z fotografów, Zofia Nowaczyk, autorka wszystkich powyższych pięknych zdjęć. Po szczegóły wycieczek, cenę oraz terminy zapraszamy Zofii:

Zofia Nowaczyk

tel. +48 602 415 180

e-mail: zofia.n@hotmail.com

facebook: https://www.facebook.com/TravelPhotoZofija


Czytaj więcej

Podróż nad Amazonkę i pierwsza noc w dżungli

Opowieść o bajecznym miejscu w Brazylii, raju na ziemi, gdzie spanie w drewnianym domu z dziurawą podłogą i dachem z liści palmowych okazuje się być wspaniałą przygodą i gdzie lokalni przewodnicy zabierają nas na wspaniale egzotyczne wyprawy.
Papuga Ara siedzi przy hamaku w dżungli

Jak dotrzeć do dżungli amazońskiej?

Miejsce do którego zmierzamy leży w Brazylii i dotarcie do niego zajmuje sporo czasu. Po krótkim locie z Bogoty lądujemy w Leticii. Cały czas jesteśmy w Kolumbii ale ponieważ wiemy, że tego samego dnia będziemy ją opuszczać, jeszcze na lotnisku musimy się wymeldować. Granica pomiędzy Kolumbią a Brazylią jest niemalże niewidoczna – nie ma żadnych bramek i kontroli, a ciężko się domyślić co oznaczają pomarańczowe słupki, stojące na jednym z pasów. Na komendzie policji w Tabatindze prosimy o wjazd do Brazylii. Tak naprawdę, nikt tego od razu nie kontroluje, a granice pomiędzy krajami są słabo oznaczone i samemu trzeba się dowiedzieć jakk załatwić te wszystkie formalności. Jeśli się tego nie zrobi, można się potem spotkać z różnymi problemami.

W Tabatindze wsiadamy na dużą motorówkę, którą przez krótki czas płyniemy Amazonką – to nasze pierwsze i nie ostatnie spotkanie z nią, będziemy jeszcze miały okazję długo ją podziwiać. Dopływamy do miejscowości Benjamin, gdzie rzeka Javari wpada do Amazonki. Wyruszamy samochodem na skróty, nie musząc dzięki temu parę godzin pokonywać krętej rzeczki. Jedziemy niby asfaltową drogą przez dżunglę i małe miasteczka, co chwilę zwalniając, żeby bezpiecznie ominąć ogromne dziury. Siedzimy na pace razem z mrożonym kurczakiem i puszkami piwa, z tej perspektywy podziwiając widoki. W końcu znowu docieramy do Javari i miejscowości Atalaia. Stąd zabiera nas kolejna łódź, tym razem już do celu. Płynąc, widzimy jak z jednej strony zachodzi słońce, a z drugiej nadciągają ciemne, jakby burzowe chmury. Deszcz jakimś cudem nas omija.

Pierwsze, nocne spotkanie z dżunglą

W dżungli jest tak samo gorąco jak w Leticii, ale kiedy dopływamy do Palmarii jest już ciemno i komary z lubością żywią się naszą krwią. Chociaż mamy ubranie specjalnie na taką okazję – szybkoschnące długie spodnie i koszule z długimi rękawami, to wcale nie mamy ochoty ich na siebie zakładać, bo każdy kolejny skrawek materiału nieprzyjemnie lepi się do ciała. Obficie spryskujemy się sprejem, zarówno tym, który podobno używa armia amerykańska (więc teoretycznie, powinien naprawdę odstraszać komary), jaki i tym tutejszym, zrobionym lokalnie. Mam wrażenie, że nic na nie działa, wciąż tak samo chętnie siadają mi na nogach.

Z ciężkimi plecakami kierujemy się do maloki – dużego domku z dachem zrobionym z liści palmy w którym będziemy spały w najbliższym czasie. Wchodzi się do niego po paru schodkach, drewniana podłoga nie jest więc bezpośrednio na ziemi, a zrobione z siatki drzwi zapobiegają licznemu robactwu.  Przynajmniej tym latającym, bo kiedy świecę latarką na podłogę, karaluch długości mojego małego palca umyka pod deski. Wzdrygam się na myśl ile ich tutaj jest, poza zasięgiem mojego wzroku i nikłego światła. Muszę pamiętać, żeby plecak zawsze szczelnie zapinać, a łóżko – czyli materac z zawieszoną nad nim moskitierą – dokłądnie opatulać materiałem, żeby nic nie dostało się do środka.

Obok naszej maloki są łazienki. Poszczególne kabiny oddzielone są drewnianymi ścianami. Jest parę prysznicy i toalet. Kiedy wybieram się do jednej z nich, a jest oczywiście zupełnie ciemno, mam tylko czołówkę na głowie. Dookoła mnie, niemalże na wyciągnięcie ręki zaczyna się prawdziwa dżungla – mnóstwo drzew i nieznanych mi zwierząt, czających się między nimi. Patrzę w tę ciemność i zastanawiam się czy zobaczę, jak w świetle księżyca coś się porusza. Nie widzę nic, ale to przecież nie koniec na dziś spotkań z naturą. Wchodzę do łazienki, oświetlając ściany w poszukiwaniu towarzyszy, zaglądam też pod deskę sedesową. Czując się niemalże bezpiecznie, wchodzę do środka i zamykam za sobą drzwi. Podnoszę wzrok – i to jest błąd. Wrzeszczę i wybiegam z kabiny, wciąż jeszcze się trzęsąc z przerażenia, po zobaczeniu białego pająka, który był tak wielki jak moja otwarta dłoń. Szedł po toaletowej ścianie tuż przed moim nosem.

Potem boję się ponownie skorzystać z toalety, ale ostatecznie to robię. Od tego momentu dużo dokładniej sprawdzam czy rzeczywiście nie ma pająków. Z prysznica za to postanawiam skorzystać dopiero rano, kiedy będzie już widno, chociaż moje ciało zdecydowanie domaga się ochłody.

Wchodząc pod moskitierę, kiedy jestem pewna, że nic niepożądanego ze mną nie weszło, czuję się wyjątkowo bezpiecznie. Materac jest miękki, nie latają żadne komary, nie chodzą karaluchy czy pająki. Ale na pewno nie jest cicho. Wydaje mi się, że nocą w dżungli jest znacznie głośniej niż w dzień – ale może to wrażenie potęguje fakt, iż jestem przyzwyczajona do niemal zupełnej ciszy. Tutaj wszystko krzyczy, chociaż nie jestem w stanie zidentyfikować żadnego z tych odgłosów. Ale są ich tysiące. Tak też usypiam, kołysana tą dziwną kołysanką, której nie można usłyszeć w żadnym innym miejscu na świecie.

Oswojona papuga – nasz nieustanny towarzysz w Palmarii

Budzi mnie przeraźliwy wrzask i mam wrażenie, że jego źródło lata gdzieś dookoła maloki. Otwieram oczy i okazuje się, że jest już widno, zegarek pokazuje mi, że jest około 5:30. Zakładam klapki i w piżamie wychodzę na zewnątrz. W świetle dnia jest tu zupełnie inaczej, słońce dopiero wschodzi i nie ma jeszcze takiego skwaru – jest bardzo przyjemnie i zupełnie nie tak strasznie jak było wieczorem. Całe robactwo gdzieś pouciekało, a dżungla jest zielona, chociaż wciąż tajemnicza.

Nie tylko ja już wstałam – część moich towarzyszek jest już na nogach, a reszta budzi się chwilę później. Wchodzimy po schodkach na sam szczyt drewnianej wieży, skąd widzimy jak słońce wschodzi nad drzewami, po drugiej stronie Javari. Kładę się na jednym z zawieszonych tam hamaków i stamtąd podziwiam wschód słońca. Znowu słyszę wrzask, który mnie obudził i szybko przekonuję się skąd się bierze. W naszą stronę leci duża, niebiesko-żółta, duża papuga i cały czas krzyczy „Laura, Laura!”. Tak też poznajemy tutejszą oswojoną papugę, Laurę.

Chociaż z pracownikami żyje całkiem przyjaźnie, to dla nas na początku jest wredna. Robimy zdjęcia, a ona cały czas do nas podlatuje i chce… właściwie nie wiadomo co zrobić, ale widząc jej wielki dziób, wolimy się odsunąć. Kiedy schodzimy na dół, jednej z nas uniemożliwia to Laura, która staje tuż przed schodkami i próbuje dziobnąć w stopę, a innej chce usiąść na głowie.

Okazuje się, że Laura robi wszystko, na co ma ochotę. Chociaż teoretycznie jej nie wolno, wlatuje do stołówki i zjada orzechy z drewnianej miski. Jeśli dostrzeże, że ktoś zostawił bez opieki jakiś mniejszy przedmiot, zabiera go i wrzuca do rzeki. Nam kradnie łyżeczkę z kawy, a potem przez długi czas ją wylizuje. Kiedy chce jej się pić, siada na umywalce i sama odkręca sobie kran. Najbardziej lubi przebywać tam, gdzie wszyscy i przyglądać sobie co robią. Kiedy więc pleciemy bransoletki, Laura siedzi na stole i z zainteresowaniem obserwuje jak przeplatamy kolejne sznurki. A potem robi nam psikusa – siada nad nami i… załatwia się na sam środek stołu. Kolejnego dnia – widząc jak podczas posiłku siada dokładnie w ten sam sposób, już wiem czego mogę się spodziewać i odskakuję, nim zdąży to zrobić.

W dżungli… zupełnie jak w domu

Po paru dniach pobytu w Palmarii, już nie boję się chodzić do łazienki w nocy, nawet nie zawsze sprawdzam czy coś siedzi po deską klozetową. Kąpię się nawet po ciemku, a kiedy po nocy spędzonej na hamaku, w samym środku dżungli, wracam z powrotem do maloki, to czuję się jak w domu, chociaż widzę jak karaluchy uciekają z oświetlonego przeze mnie kawałka podłogi.

Tak przyjemnie spędzamy czas w tym kawałku trochę ucywilizowanej dżungli. W stołówce zawsze jest się czego napić – możemy wybrać wodę, różne napoje, kawę lub herbatę, albo zjeść owoce między posiłkami. Wolny czas spędzamy na rozmowach z tutejszymi przewodnikami (ćwicząc nasz hiszpański i portugalski, bo tylko tak się można z nimi porozumieć), bujamy się na hamakach czytając albo podziwiając widoki. Wieczorami dostajemy lokalny drink – caipirinhę. Raz wybieramy się na imprezę do pobliskiej wioski, gdzie całą noc świętują doprowadzenie prądu. Z jednego z domków dobiega głośna muzyka, poza kobietą siedzącą w środku na hamaku, są obecni sami mężczyźni. Kiedy więc nas widzą, bardzo się ożywiają i porywają do tańca. Czujemy się jednak bezpiecznie, bo są z nami nasi przewodnicy, którzy cały czas nas pilnują.

Oczywiście, nie siedzimy ciągle w Palmarii – o naszych innych przygodach i wyprawach po dżungli opowiem w kolejnym odcinku.

Wycieczka do dżungli

A jeśli ty też chcesz wybrać się do dżungli to zapraszamy! Pilotem jest jeden z fotografów, Zofia Nowaczyk, autorka wszystkich powyższych pięknych zdjęć. Po szczegóły wycieczek, cenę oraz terminy zapraszamy Zofii:

Zofia Nowaczyk

tel. +48 602 415 180

e-mail: zofia.n@hotmail.com

facebook: https://www.facebook.com/TravelPhotoZofija


Czytaj więcej